Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Marek Czyż: Tragedia ma swoją urodę [Wywiad]

Łukasz Malina
Łukasz Malina
Prezentujemy wywiad z Cysarokiem, który został dyrektorem programowym TVS. Co Marek Czyż myśli o Śląsku i politykach? Jakie ma nałogi? Czego się boi? Dlaczego nie napisze książki?

Rozmawiał: Łukasz Malina | Zdjęcia: Witold Stech


Wywiad na skróty:

Pytanie na rozgrzewkę... Czy pamięta pan swój pierwszy dziennikarski materiał?

- Pamiętam! To były czasy **studenckiego

radia Egida

**, bo tam zacząłem, i to był serwis informacyjny, który odczytałem na antenie, silnie drżącym głosem… Ale za to zostałem pochwalony, przez ówczesnego redaktora naczelnego, Janusza Żurka – obecnie chyba dziennikarza „Gazety Wyborczej”. Nie jestem pewien, jakie były jego losy zawodowe.

To było o tyle fajne, że w studenckim radiu trzeba było tworzyć serwis informacyjny. No z czego? Przecież nie było agencji informacyjnych, a poruszanie się po mieście bywało utrudnione. Spisywanie z gazet też nie miało żadnego sensu. Bo co to za serwis? Postanowiliśmy więc, że zrobimy serwis opisujący życie uniwersytetu. Gdzie ludzie mogą się zabawić, gdzie spotkać, w jakim dziekanacie odbierają stypendia, itd. To było moje pierwsze dziennikarskie zadanie do wykonania.

Towarzyszyła temu trema?

- Oj, straszna! Straszna trema… To się pojawia zawsze i ktoś, kto deklaruje, że nie ma żadnej tremy, w tym zawodzie, zwłaszcza w mediach elektronicznych, to jest na niebezpiecznej krawędzi rutyny, która może kiedyś zabić.

W jednym z wywiadów powiedział pan, że najwięcej pieniędzy zarobił na informowaniu o ludzkim nieszczęściu, czy to znaczy, że nie lubi pan swojej pracy?

- Nie, to jest obiektywne stwierdzenie. Tak po prostu jest. I to nie tylko dlatego, że „good news – no news”. Tragedia ma swoją urodę w mediach. A rzeczy dobre, pozytywne… O tym nikt nie chce słuchać, rozmawiać ani informować. Więc w istocie najwięcej pieniędzy zarobiłem na informowaniu o nieszczęściach. Największe honoraria, które można było pozyskać w mediach, w których pracowałem były wypłacane za aktywność opisującą tragedie w kopalniach, zawaloną halę, powodzie… Mógłbym jeszcze wyliczać te rzeczy. Każdy widowiskowy wypadek samochodowy – najlepiej z dużą ilością… trupów. To była gwarancja przedostania się na antenę centralną w Warszawie, całkiem inaczej opłacany.

Ma pan za sobą kilkanaście lat bardzo udanej kariery dziennikarskiej…

- Mogła być bardziej udana! Proszę mi wierzyć…

Niedawno otrzymał pan jednak zupełnie nowe zadanie, objęcie stanowiska dyrektora programowego TVS - na czym polega różnica?

- Na tym, że ja na antenie każdą figurę wykonam, ale nie każdą figurę wymyślę. To już nie jest tak, że ktoś stawia przede mną zadanie i mówi, bym je wykonał dziennikarsko, tylko ktoś mnie pyta, jakie zadania przed nim stawiam.

Nie wyważa się w mediach otwartych drzwi, bo w dziennikarstwie wszystko już było, ale trzeba szukać takich form, które mogą zwiększyć szanse na widza. Co jakiś czas budzę się, mam wrażenie, w zupełnie nowej rzeczywistości, bo długi czas przepracowałem w mediach publicznych. Tam, fetysz oglądalności nie miał żadnego znaczenia! Miał być program, a czy on jest oglądany, czy nie – kogo to obchodzi? Tu jest zupełnie inaczej, bo każdy ruch w ramówce niesie ze sobą konsekwencje, które mogą być nieprzewidywalne dla bytu stacji. Więc poruszam się po polu, na którym są rozlokowane miny, tylko ja nie wiem nawet, jak tych min szukać. Polegam jedynie na tym, że „coś” wiem o dziennikarstwie. To doświadczenie jest bezcenne, ale uczę się cały czas od starszych kolegów dziennikarzy, menadżerów mediów, którzy mi podpowiadają.

Czy miał pan nauczyciela, który ukształtował pana dziennikarsko?

- Miałem, to było dość dawno temu i to był bardzo krótki epizod. Tym kimś był Henryk Grzonka, dziś bodaj sekretarz redakcji Polskiego Radia w Katowicach. Był redaktorem naczelnym radia „Egida” i to on mnie uczył dziennikarstwa. Mnie… raczej nas, bo było nas kilku. Opowiadał, jak to się robi. Uczył warsztatu, co prawda, radiowego, ale w istocie, co do zasady, dziennikarstwo nie różni się od siebie aż tak bardzo.

Potem mentorzy zniknęli, ale za to pojawił się przyjaciel, Kamil Durczok, z którym zaczynałem w „Egidzie”. On jednak jechał drogą ekspresową, ja jechałem jedynie powiatową. Zawsze był gdzieś tam z przodu. Dzięki sile swojej osobowości, dzięki refleksowi antenowemu, dzięki temu, że ma trochę lepiej uzwojoną korę mózgową niż ja… On był moim rówieśnikiem, ale także w pewnym sensie przewodnikiem, co się zresztą parokrotnie źle skończyło, bo musiałem zetknąć się z takimi zarzutami, że „przecież to jest kapciowy Durczoka – wsiada w tę samą windę i zawsze trafi, gdzie trzeba”. Na pewnym etapie życie to się ucięło, bo nasze drogi się rozeszły. Kamil ma oczywiście szczęście do trafiania na odpowiednich ludzi w odpowiednim czasie, ale też potrafi się własnymi umiejętnościami wpisać w taką rzeczywistość. A poza wszystkim, naprawdę, to jest arystokrata w tym zawodzie!

Czy było panu żal odchodzić z TVP? Przez długi czas pracował pan w Warszawie. Co się stało, że ostatecznie pańskie ścieżki z telewizją publiczną rozeszły się?

- To chyba nie jest jakaś szczególna tajemnica. Z Warszawą moje ścieżki rozeszły się, że przestałem się wpisywać w „model dziennikarza” respektowany przez ówczesne władze… Telewizja zawsze była politycznym łupem i zawsze będzie. To trzeba sobie uczciwie powiedzieć i jakoś nauczyć się z tym żyć. I w takiej sytuacji, jeśli się nie wpisujemy w czyjś wizerunek dziennikarza telewizyjnego, to trzeba się z tym pogodzić i po prostu odejść. Mnie na szczęście nie wysłano na zieloną trawkę, tylko bunkra głodowego w Katowicach i mogłem tam sobie pracować do emerytury, całkiem spokojnie i bardzo długo, za bardzo fajne pieniądze. W pewnym momencie zaczęło mi jednak przeszkadzać, że chodzę po korytarzach i słyszę komentarze kolegów, którzy publicznie natrząsają się z tej firmy. Śmieją się z niej, komentują, jaka jest głupia, nieudolna, słaba, marna, jak bardzo marniejsza od konkurencji… Taki fragment lojalności, dla własnej higieny psychicznej, mógłby jednak obowiązywać. Gdyby nie oferta z TVS, to pewnie bym tam został. Ale na szczęście się pojawiła.

To było mniej więcej w czasie, gdy odsunięto Pana od prowadzenia „Aktualności”? Tłumaczono, że trzeba dać szansę „młodym”…

- Nie. Od „Aktualności” nigdy mnie nie odsunięto. Taki los spotkał mnie w warszawskiej telewizji regionalnej, gdy prowadziłem programy publicystyczne. Nie chcę już wracać do tego przykrego incydentu, ale dziś już wiem, na skutek jakich mechanizmów to nastąpiło. Było to następstwem mojego wywiadu z Antonim Macierewiczem, ale naprawdę, wolę już do sprawy nie wracać.

Czego wymaga pan od początkujących dziennikarzy? Co powinni umieć i wiedzieć, by pracować w pana zespole?

- Nie ma takiego pojęcia, jak początkujący dziennikarz, bo to nie jest zawód, którego ktokolwiek nauczył się kiedykolwiek w szkole.

Ale przecież zna pan pewnie określenie „sztyft”?

- Tak, ale trzymałbym się z daleka od słowa „dziennikarz”, bo naprawdę tego zawodu w szkole nikt się nie nauczył. Znam kilku magistrów dziennikarstwa, którzy trafili do mnie na praktyki, nawet nie w tej stacji, w innej, którzy odbijali się od ściany, takiej prozy życia w tym zawodzie. Od tego, jak wygląda „beta”, jak wygląda przeglądarka, jak się pisze off, jak się pisze „białą”, jak się montuje. Odbijali się od nieżyczliwości kolegów, którzy „sztyftów” zawsze traktują tak samo. Brakowało im warsztatu. Bo nie ma w Polsce szkół, które uczą ludzi tego zawodu. Owszem, one uczą definicji felietonu, piramidy informacyjnej… Kompletne brednie, nikomu do niczego niepotrzebne!

Znam za to wielu absolwentów innych kierunków, albo nawet abiturientów, którzy są, jak już powiedziałem – arystokratami w tym zawodzie! Od młodego dziennikarza domagam się ciekawości świata. Reszty się nauczy.

To są ludzie, którzy idąc ulicą, widzą przewrócony kosz, zatrzymują się i pytają: a dlaczego? Może to jest paskudna dzielnica? Może tu był wypadek samochodowy? To są ludzie, którzy dziwują się światu. Potem trzeba ich nauczyć kondensacji treści, nauczyć języka, który będzie bardziej kolokwialny, niż język Polskiej Agencji Prasowej, itd.

Czy w regionie są tacy dziennikarze, z którymi pan rywalizuje? Jakie stawia pan przed sobą wyzwania?

- Nie, nic z tych rzeczy. Mnie próbowano wtłoczyć kiedyś w ramy konkurencji, ale ja na to nie pozwoliłem. Nie mam charakteru indywidualisty, więc takie pojedynki mało mnie kręcą. Ja się muszę starać, żeby odbiorca mojego produktu uznał, że on jest fajny, a czy uzna, że także ktoś inny jest fajny, to mnie nie interesuje.

Jakie będzie dziennikarstwo przyszłości? Czy w dobie mediów obywatelskich, zawód ten będzie jeszcze potrzebny? Przecież dziś każdy może poinformować innych, że jakieś zdarzenie miało miejsce, rzetelnie.

- No, z tą rzetelnością to może być problem. To jest kwestia zaufania odbiorcy. Bo, rzeczywiście, odkąd internet stał się powszechny, zaciera się różnica między twórcą i odbiorcą. Każdy jest twórcą i każdy jest odbiorcą. Telewizja w obecnym kształcie umrze, internet ją zabije – prędzej, czy później. Oby później, ale ją zabije – chyba, że ona podejmie jakieś działania…

Internet nigdy nie zastąpi telewizji w jej podstawowym wymiarze. My nadal będziemy chodzili do „imaxów”, żeby oglądać filmy. Jeśli chodzi zaś o informację, to sprawa jest już nieco bardziej skomplikowana.

Ja nie czytam gazet, nie kupuję gazet w formie papierowej. Dostaję je na biurko, ale nie muszę kupować, bo mam je w internecie. Pytanie, co się stanie, gdy internet wezmą diabli? Takie wizje snują różni wizjonerzy, to się może stać. Gdyby sieć zniknęła nawet na trzy dni – to rodzi konsekwencje trudne do wyobrażenia dzisiaj!

Mam jedynie nadzieję, że dziennikarstwo nie zniknie w zawodowym ujęciu tego tematu. Między innymi dlatego, że ludzie będą mieli potrzebę zweryfikowania tego, co ktoś do nas pisze. Portale internetowe nieprędko zbudują sobie zaufanie odbiorców. Za dużo tam plotek, a za mało pracy nad odsianiem tego, co nie ma nic wspólnego z rzeczywistością.

Internet jest szybszy, pojemniejszy, ma wszystkie przymioty masowości. Dziś, jego odbiór staje się łatwiejszy niż dostęp do telewizji. Telewizja Polska jest największą firmą medialną w Polsce, a i tak nie dociera wszędzie. Internet na tym polu wygrywa.

Jak wyobraża pan sobie przyszłość telewizji TVS? Czy ośrodek TVP w Katowicach jest w stanie zagrozić waszej pozycji na rynku?

- Kiedy odchodziłem z Bytkowa, to krzyczano za mną: idziesz chłopie do kiosku z pietruszką! Idziesz do „dziadostwa”, idziesz do kablówki. Prawda jest taka, że Telewizja Polska S.A., oddział w Katowicach nadaje chyba cztery godziny programu na dobę. My – 24. Więc, kto tu jest kablówką? Telewizja Zabrze nadaje więcej czasu antenowego, niż telewizja w Bytkowie… To nie jest wina moich kolegów, to wina układu, który stworzono. Oni pracują w innym reżimie, niż my. Tu oglądalność nie ma żadnego znaczenia. Dobrze im robi konkurencja, choć nie przyznają się do tego, że ja i moja stacja takową dla nich jesteśmy. Ja przyznaję, że oni są dla mnie konkurencją, ale tylko reklamową, tylko marketingową. Bo jeśli chodzi o jakość produktu, to w ogóle nie ma o czym mówić. Jedynym produktem oglądanym na „Bytkowie” są „Aktualności”. Nic dziwnego, bo informacje są zawsze lokomotywą stacji. Ale byłbym bardzo ostrożny w porównaniach „Aktualności” to „Informacji” w TVS. To są dwa różne światy. I technologiczne, i mentalne. Nie chcę się wyzłośliwiać pod adresem moich kolegów z TVP, ale mogę wygenerować teraz tyle ciepła, ile tylko się da, bo oni bardzo go potrzebują…

Czy czuje się pan Ślązakiem?

- Nie! Ja jestem Góral, spod Czantorii. I jeśli ktokolwiek próbuje wmawiać komukolwiek, że Ustroń to Śląsk, to mi go żal. To nigdy nie będzie Śląsk, tak samo jak Ogrodzieniec nigdy nie będzie Śląskiem. W ujęciu każdego Polaka, Śląsk to Katowice, Bytom, Dąbrowa Górnicza, Siemianowice Śląskie i tak dalej, ale na pewno nie Beskidy i na pewno nie Jura Krakowsko-Częstochowska. To nie jest Śląsk – geograficznie może, ale mentalnie, gwarowo i kulturowo – nie! Więc i ja nie jestem Ślązakiem.

A określenie „Śląsk Cieszyński”?

- Jest, ale różnic między Hanysami i Cysarokami jest naprawdę tyle, że szukanie wspólnego mianownika jest karkołomnym przedsięwzięciem.

W ostatnim czasie głośno o raporcie, który wskazał niektóre śląskie miasta, jako najbardziej odpychające dla turystów, jak pan zareagował na te doniesienia?

- Bardzo mi żal prezydenta Stani i prezydenta Koja, bo bardzo wiele robią, żeby ten obraz odczarować. Nie wszystko od nich zależy, to oczywiste. Ja się nie dziwię, że te miasta mogą być tak postrzegane. Bytom jest jednym z najstarszych polskich miast. Jego początki to XII lub XI wiek, a jednak jest miastem strasznym. Bo Bytom to nie tylko rynek, to są także Szombierki, to jest Stroszek, Karb – miejsca, które mogą być uznawane za straszne.

Jeżdżę czasem drogą między Siemianowicami Śląskimi a Bytomiem i jeżeli jedzie tamtędy ktoś, kto nie zna Śląska, to zamknie drzwi i popędzi tak szybko, jak się tylko da… To są jakieś opuszczone rudery, bloki, w których kiedyś były mieszkania zakładowe. Teraz nie ma tam nawet okien, nie ma latarń, krzywe tory tramwajowe – straszne miejsce! Długo pracowaliśmy na taki wizerunek Śląska – nie tylko Ślązacy – miejsca, które jest zdegenerowane i niefajne. Potrzeba dziesięcioleci, by odczarować wizerunek Śląska, ale i opinie o nim.

Czy kampanie wizerunkowe i slogany, jak np. "Śląskie grube Rybnik", "Cieszyn się bardzo", aż po "Śląskie na wyciągnięcie ręki" czy "Śląskie - pozytywna energia" zdały egzamin?

- Nie. Robi się nagle wokół Śląska głośno i to dobrze, ale zwykle kampanie są obśmiane. Mnie to ani formalnie, ani intelektualnie nie przekonuje. Można wydać pieniądze zupełnie inaczej. Trzeba zrobić wszystko, żeby Ślązacy, żebyśmy… No, my – mieszkam tutaj, więc w tym wymiarze jestem Ślązakiem – zaczęli się cieszyć z samego faktu  bycia mieszkańcami tego regionu. Bycie Ślązakiem, to już wartość sama w sobie. To ja mam patrzeć z góry na innych, dlatego, że jestem Ślązakiem. A my, mamy zupełnie inny odruch… Nam jest wstyd, że jesteśmy ze Śląska i to jest problem.

**Czy zgodzi się pan ze słynnym stwierdzeniem

Kazimierza Kutza

, że Ślązacy są "dupowaci"?**

- Kazimierz Kutz miał na myśli pewnie nasze poszanowanie władzy, szacunek do tradycji, niechęć do innowacji, wychylania się, przywiązania do miejsca w szeregu. To nie są złe cechy. Może we współczesnym, nowoczesnym świecie są złe… Mogę Kutzowi przyznać rację w paru wymiarach, bo być może, że w istocie tak jest. Ale też w opozycji do tego chciałbym przedstawić inne stwierdzenia, dotknąć innych obszarów. Mamy śląskich kardiologów, śląskich architektów, śląskich dziennikarzy, artystów – to są europejskie znakomitości. Nie chcę sięgać do nazwisk, żeby nikogo nie pominąć, ale choćby świętej pamięci

Zbigniew Religa

, choćby Wojciech Kilar, profesor Bochenek, profesor Zembala, pan

Konieczny

– znakomity architekt, to są Ślązacy! Oni opisują europejską rzeczywistość w tych wymiarach, w których się poruszają. Więc może jesteśmy „dupowaci”, ale mamy się czym chwalić. To od nas mogą się, nie tylko regiony, ale i narody, czegoś uczyć.

Może spróbujmy Śląsk promować nazwiskami, a nie tym, że region jest piękny, bo mamy Szyndzielnię. Bo to nie Śląsk. Nikt się nie da nabrać.

Wspomniał pan o narodach i o to także chciałbym zapytać. Czy uważa pan, że Ślązacy zasługują na narodową odrębność? Jak pan ocenia działalność takich organizacji, jak np. Ruch Autonomii Śląska?

- Jeśli chodzi o autonomię Śląska, to jestem w stanie oddać im wiele racji, bo Śląsk był kiedyś w pewnym wymiarze autonomiczny. Mieliśmy swój Skarb, Sejm… Historia tak się potoczyła, że dziś ani jednego, ani drugiego już nie ma. Nie jestem jednak aż tak związany z tą ziemią, żeby przywiązywać do tego tak wielką wagę i po którejkolwiek ze stron się opowiadać. Mnie by nie przeszkadzało, że Śląsk jest autonomiczny, gdybym mieszkał w Łodzi, czy gdziekolwiek indziej. Ja nie wierzę, że to są tendencje na tyle odśrodkowe, że mogłyby spowodować oderwanie Śląska od Polski. Żyjemy w XXI wieku, w Unii Europejskiej i takie wizje, to jedynie mrzonki i głupoty. Jeśli ktoś próbuje kogoś przekonywać, że tu się odradza jakiś resentyment „heimetowy”, to głupoty wygaduje i tyle! Może to jest takie miejsce na ziemi, które zasługuje na własną tożsamość, może też i dlatego, że jest jedynym w Polsce, które potrafi tak wyraźnie opisać swoją odrębność. Dlatego m.in. tylko tutaj mogła się powieść taka inicjatywa, jak TVS. Tylko tutaj, nigdzie indziej.

Czy dostrzega pan animozje między Śląskiem i Zagłębiem Dąbrowskim, czy współcześnie wciąż takie istnieją?

- Ja tego nie widzę. Słyszę jedynie, że to są tendencje manifestowane najczęściej w trakcie meczów futbolowych. Mnie nigdy ta różnica namacalnie nie dotknęła. Owszem, kiedy jeździłem pociągiem do Warszawy, to było wyraźnie widać, po której stronie Brynicy się znajduje. Kto komu grozi strachem i śmiercią, kto na kogo ostrzy kosy – i tyle. To są niestety wciąż żywe różnice, bo znam moich rówieśników, którym rodzice mówili, nie bierz sobie dziewuchy z drugiej strony Brynicy, bo ona ci życie zniszczy. Nie zniszczyła oczywiście, ale ludzie w wieku lat 60 dziś, ciągle pielęgnują w sobie przekonanie, że to jest inny, gorszy sort człowieka. Tak samo jest po drugiej stronie, gdzie wciąż powtarza się przekonanie, że Hanysy to dziady i że mają szósty palec u nogi…

To wzięło się, jeśli dobrze pamiętam, z różnic pomiędzy zaborami – rosyjskim a niemieckim i austriackim. O ile w tych dwóch ostatnich obowiązywał ten sam język i etos pracy, o tyle ten pierwszy różnił się pod każdym względem. I jeśli stamtąd wynikają obecne do dziś animozje, to naprawdę niewiele z tym zrobimy. Taka sytuacja zaniknie, jeśli rozwinie się metropolia, dorosną kolejne pokolenia i dojdzie do pełnej asymilacji.

Czy metropolia „Silesia” lub powołany nie tak dawno temu do życia GZM, to coś, czego nam naprawdę potrzeba?

- Jest nam to potrzebne. Bo myślę, że Śląsk to takie miejsce, które zasługuje na to, by go traktować, jak metropolię właśnie. Gdy ktoś rozmawia o Śląsku w Polsce – to mówi o Rudzie Śląskiej, Gliwicach, Sosnowcu, czy Katowicach. Nie traktuje tego, jako jeden twór. Tymczasem, gdy ten sam ktoś wjedzie do Katowic i dojedzie do Bytomia, to powie, że z miasta nie wyjeżdżał. I to jest rzecz, którą trzeba wykorzystać. To może odmienić nasze losy, ale na razie, całkiem niedawno tam się toczyły spory o krój pieczątki, więc gdy się będziemy do tego sprowadzać, to niewiele ze sprawy wyniknie. Ja się pytam, kto będzie prezydentem tego tworu? Żaden prezydent nie zrzeknie się swojego „królestwa”! Niemniej, bardzo bym chciał, żeby powstała metropolia, żebym mógł powiedzieć, że mieszkam w metropolii. Bo to prawda.

Jakie są śląskie elity polityczne? Czy mamy silnych reprezentantów, którzy są w stanie należycie dbać o interesy naszego regionu?

- Nie, nie mamy i nie mieliśmy. Pamiętajmy, że gdy rządził rząd premiera Buzka, to trzy czwarte ministrów było ze Śląska. I co? Nic się nie zmieniło szczególnego w losie tego miejsca na ziemi. Nie liczyłbym na polityków, którzy nam cokolwiek załatwią w Warszawie. Bo też i nie na tym ich rola polega, co oni tak naprawdę mogą zdziałać? Owszem, mogą sprawić, że więcej pieniędzy z budżetu do nas popłynie. Jak dotąd, udało się załatwić całkiem sporo w kontekście pomysłów na rozwiązanie komunikacji miejskiej. Polecam chociażby Katowice, do których wjeżdżamy od strony Sosnowca. Wygodnie, tunelem i DTŚ pokonujemy całe miasto – mijając osiedle Gwiazdy, później Bank Śląski… Bruksela! Piękne miejsce w Europie. A wjedźmy do Warszawy od strony Katowic. Przez Janki, Raszyn… koniec świata, obrzydlistwo!

Więc tu się i tak sporo dzieje, a taka DTŚ nie jest, żeby było to jasne, zasługą władz miasta. I daj Boże wszystkim miastom w Polsce taką trasę.

Mimo to, nie liczyłbym na polityków, którzy mieliby Śląskowi jakoś specjalnie pomagać. Zapytam dziś kogokolwiek z polityków, jaką ważną ustawę dla Polski właśnie przygotowują, to żaden nie będzie w stanie odpowiedzieć mi na to pytanie. Oni są zajęci komisjami, aferą hazardową, etc. Elity polityczne to wyświechtane sformułowanie.

Co w takim razie skłoniło pana do zajęcia się publicystyką polityczną?

- Rzeczywiście, na tym się wychowałem dziennikarsko. Bo to jest ciekawe, zwłaszcza mechanizmy, które rządzą polityką. Pasjonującym jest łapanie polityków na niekonsekwencjach. Nic ich bardziej nie wkurza niż wykazanie, że trzy lata temu mówił pan tak, a dziś mówi coś zupełnie innego – bo oni tego nie pamiętają. To ma także swoją ujemną stronę, bo kiedy siadamy z politykiem do rozmowy, to wiemy, że będzie on programowo „cyganił”. Polityka oparta na prawdzie, traci sens i jeśli nam to nie przeszkadza, że rozmówca będzie kłamał, to wtedy staje przed nami pewne zadanie – przyłapać go na tych kłamstwach. Logicznie i spokojnie, wykazać mu, że kłamie. Są takie momenty w rozmowie, że ważniejsze jest pytanie niż odpowiedzieć. I niech nasz widz, słuchacz, czytelnik wie, że w tym miejscu jest coś nie tak, że ten ktoś kręci.

Wielu doświadczonych dziennikarzy w pewnym momencie swojego życia postanawia rozpocząć karierę w polityce. Czy wyobraża pan sobie siebie w roli polityka? Co by pan zmienił, gdyby miał na to realny wpływ?

- Nie wyobrażam sobie siebie w roli polityka. Nie mam takiej osobowości, takich uzdolnień. Jestem kiepskim organizatorem, nie potrafię porywać ludzi ze sobą.

A przykład redaktora Jeneralskiego?

- Ze Sławkiem, bo akurat jego znam bardzo dobrze, to było tak, że długo tym posłem nie był. Nie bawiła go jatka sejmowa. On wolał pracę w zaciszu swojego biura poselskiego w Bydgoszczy, gdzie o wiele skuteczniej mógł załatwiać ważne dla wyborców sprawy. Jak wiadomo, po dwóch latach zabawa się skończyła. I, z tego co wiem, więcej nie startował, bo nie chciał.

Jest też pan Tadeusz Zwiefka…

- Ale Tadek Zwiefka jest europosłem. To jest też elita. Podobno bardzo pracowity europoseł, ale my niestety niewiele o tym wiemy, jak się nasi europosłowie sprawują. W ogóle guzik wiemy, o co tam chodzi! Nad czym oni pracują, jakie nasze problemy rozwiązują… Byłem w Brukseli parokrotnie i wiele razy z nim rozmawiałem. To jest prawnik z wykształcenia i swoją wiedzę prawniczą wykorzystuje w codziennej pracy w Parlamencie Europejskim. Bardzo sympatyczny człowiek.

Znak równości między pańskim nazwiskiem i słowem polityk...?

- To się nie uda. Nie mówię, że nigdy, ale na razie jeszcze o tym nie myślę.

Jaki jest Marek Czyż, gdy gasną telewizyjne reflektory i gdy kamera już "nie patrzy"?

- Zmęczony, na ogół. Bo cały dzień pracuje się na to, by wieczorem wygłosić do widzów te kilka zdań, by były one przekonujące. Wiedząc o tych rzeczach, które się opisuje tyle, ile się da o nich dowiedzieć, bo to nie ja jestem autorem tych materiałów, a moi koledzy, znakomici koledzy – dodam.

Jestem więc po prostu zmęczony. Im więcej mam lat, tym bardziej to odczuwam. Bo praca zaczyna się o 8:00, kończy o 22:00. Bo oczekiwanie jest męczące, bo stres jest męczący. A ta robota w większości polega na czekaniu właśnie. Ciągle stresuję się przed rozmową z zaproszonymi gośćmi, to zawsze jest dla mnie mało komfortowa rozmowa. Wiem, że muszę się czegoś dowiedzieć na dany temat, a są to czasem tematy zupełnie „od czapy”, o których pojęcia bladego nie mam.

Gdy wracam do domu, moje dziecko widzę już tylko w łóżku, choć częściej przy komputerze, niestety. No i tyle, i przychodzi następny dzień. „Dzień świstaka” – jest taki bardzo dobry film, który genialnie opisuje pracę w tym zawodzie.

Czy zdarzyło się panu wzruszyć na antenie, gdy relacjonował pan jakąś ludzką tragedię? Co pan czuł np. stojąc obok zawalonej hali MTK, relacjonując tę tragedię na cały kraj?

- W pierwszym dniu nie. Bo myśmy byli skoncentrowani na tym, żeby jak najszybciej dać tę relację na żywo. Ale potem przychodzą refleksje, nawet z tego pierwszego dnia, które nawet, gdy się wspomina, to się włos na głowie jeży. Widziałem tam człowieka na drzewie i krzyczał w kierunku rumowiska: - Stasiu! Wołał do syna. Odpowiadała cisza. On wiedział, że tam leży jego syn, siedział na drzewie… W holu ówczesnego hotelu asystenckiego stworzono takie prowizoryczne miejsce, w którym zgromadziły się rodziny osób, które zaginęły pod halą. Wszedłem tam, żeby zdobyć jakieś informacje. I, jak wszedłem, tak wyszedłem, bo tam się tę rozpacz dało kroić nożem.

I takie wspomnienie, które mi się śniło jeszcze długo po nocach, chyba trzeci dzień po katastrofie. Niedzielny lub poniedziałkowy świt. Na ruinach hali usiadły gołębie. Paliliśmy papierosa przed kolejnym wejściem na żywo, patrząc na te gołębie i komentując, że to przecież nie są zwykłe zwierzęta, że dotąd ktoś o nie dbał, że przecież zamarzną. Obok przechodził starszy pan, który spojrzał na nas i powiedział: - Panie… To nie są gołębie. I wtedy się dopiero czuje ciarki na plecach, bo ja wiem, o czym on mówił, że to są być może dusze tych ludzi, którzy tam na zawsze zostali.

Jak godzi pan pracę zawodową z życiem rodzinnym? Czy dziennikarze powinni mieć rodziny? Statystyki, choć podobno są jedynie dla głupców, jasno wskazują, że w tej grupie zawodowej małżeństwa rozpadają się dość często...

- Jak się spędza w pracy więcej czasu niż z rodziną, to się może źle skończyć. Nie musi oczywiście, ale to wynika z biologii. Człowiek w sposób naturalny, w miejscu, w którym spędza najwięcej czasu, zaczyna szukać partnera. To jest atawizm. Próbujemy nową sytuację „obudować” normalnym życiem, na czym cierpi to, z którego właśnie wyszliśmy. I rzeczywiście, kiedyś prowadziłem nawet taką analizę – większość moich znajomych, z którymi pracowałem, była przed, w trakcie albo po rozwodzie… Mnie, szczęśliwie to jakoś omija, mam też paru kolegów, którzy także sobie z tym radzą, więc to nie jest tak, że to jest przynależne temu zawodowi i konieczne.

To życie cierpi, kradniemy czas swoim najbliższym. Mam tego pełną świadomość. Dlatego Boga chwalę, że udało mi się trafić tutaj, bo mogę wreszcie siedzieć w Katowicach. Spędzam niewiele czasu z moją rodziną, ale codziennie. Gdy pracowałem w Warszawie, to przez większość tygodnia mnie nie było i trwało to przez dziewięć lat. Tata na weekend to kiepskie rozwiązanie, zwłaszcza, gdy dziecko dorasta i taty potrzebuje. Jest jeszcze żona, która też potrzebuje jakiegoś oparcia. Nie tylko pieniędzy na koncie i samochodu. Kogoś, z kim może porozmawiać, komu może się zwierzyć, z kim skonsultuje zakup mebli… To są strasznie ważne rzeczy – na co dzień przez nas lekceważone, ale to one opisują jakość naszego życia.

To wyzwanie trzeba przyjąć na siebie. Jest wiele pięknych zawodów na świecie i nikt nie musi być dziennikarzem.

Czy zdarzyło się, że nie musiał pan płacić mandatu, bo policjanci pana rozpoznali? Czy bycie znanym ułatwia życie?

- Nie zwracałem na to nigdy uwagi, szczerze powiedziawszy. Mam bardzo mało do czynienia z policją. Jestem kiepskim kierowcą, więc jeżdżę raczej ostrożnie. Zdarzyło mi się oczywiście, że zostałem rozpoznany przez policjantów podczas kontroli, ale ja nie wiem, czy oni chcieli mi wręczyć mandat, czy nie… Parę razy dostałem ten mandat, mimo że byłem rozpoznany. Nigdy nie staram się udawać Greka. Jeśli narozrabiałem, to ponoszę karę. Ktoś powiedział, że płacenie mandatów, to nasza współczesna forma patriotyzmu, więc ja się staram te mandaty płacić.

Rozpoznawalność należy do tego typu rzeczy, które rozpatrujemy w kategoriach: jest mi miło albo niemiło, niż przydało się lub nie do czegoś w życiu. To są podpisywane gdzieś tam autografy, to są jakieś miłe gesty ze strony przechodniów. Ja oczywiście nie aspiruję do miana mega gwiazdy takiej, jak Kamil Durczok. I on tak nigdy nie reaguje, jak to, o czym zaraz powiem, ale gdy ktoś mówi, że go popularność męczy, to nie chce mi się z nim gadać. Bo, po pierwsze, to część jego zawodu, a po drugie, dzięki tej popularności – może wciąż zarabiać pieniądze!

Ogólnie, są to bardzo miłe sytuacje, choć bywają też takie, które mnie drażniły, bo już nie drażnią. Zdarzało mi się na przykład, że mnie traktują, jakbym był wycięty z dykty. Jakby to był taki szablon Marka Czyża, ubrany w garnitur, który stoi w Tesco i może sobie koło niego stanąć i wskazać: - O… popatrz! Czyż… Tak właśnie bywa, że ktoś zupełnie bezobciachowo mija mnie i nagle się odwraca, trąca swoją dziewczynę i wskazuje: - Popatrz, Czyż! Jakbym nie żył, jakbym był na baterie i nie słyszał tego, co on o mnie mówi. Niemniej, nie mam z tym żadnego problemu, to mnie na pewno nie poniża.

Zdarza się panu marzyć?

- Oj, bez przerwy! Na tym spędzam swoje wszystkie bezcenne noce i wieczory. Uwielbiam snuć różne ciekawe projekty. Mówią, że to cecha nieudaczników, którzy wiecznie siedzą na pięknej wyspie o nazwie „kiedyś będę”, ale świat jest fajniejszy, jak się ma o czym pomarzyć.

Poznamy jakiś przykład?

- Monstrualne pieniądze! No oczywiście, że tak. Przecież każdy o tym marzy. Pieniądze szczęścia nie dają, ale radzę spróbować. Trochę trywializuję, ale pieniądze są takim elementem, bez którego nie da się zrealizować innych marzeń. O podróżach czy poznaniu ludzi, których muszę jeszcze do końca życia spotkać. Mnie nie interesuje turystyka w postaci Dominikany, egipskich kurortów czy Wysp Kanaryjskich. Ona oczywiście też jest fajna, ale ja mam akurat inne targety w życiu.

Ma pan nałogi?

- Jasne, że mam. Palę papierochy, choć ograniczam i kupiłem sobie elektroniczny papieros, więc sprowadziłem ten nałóg do dwóch papierosów w ciągu dnia. I mi się uda!

Alkohol to nie jest na szczęście problem w moim życiu. Choć, trochę mnie to dziwi czasami, bo wiem na pewno do czego służy – do prostowania ścieżek. Jak są kłopoty, to alkohol potrafi je wygładzić natychmiast. Tak się rodzi alkoholizm. Wódka pomaga ominąć problemy tylko na chwilę. A ten zawód zawsze rodzi kłopoty, zawsze rodzi stresy, ponure myśli. I to się mogło tak skończyć, ale szczęśliwie nie mam z tym żadnego problemu.

Pozostanę więc przy papierosach, choć wiem, że to banalne (śmiech).

W jednym z wywiadów wyznał pan, że najbardziej boi się o przyszłość swojej córki. Czego jeszcze boi się Marek Czyż?

- Mam wrażenie, że sobie ze wszystkim poradzę. Albo przynajmniej wiele zrobię, żeby sobie poradzić. Ta przyszłość mojej córki, to jest pewien symbol. Dopóki nie było Zuzy na świecie, to dzieci traktowałem dość obojętnie. Ale odkąd ona się urodziła, to towarzyszy mi jedno uczucie… Strach! Poparty natręctwami. Przychodzą do głowy myśli, które są idiotyczne, nierealne, ale jednak przychodzą i siedzą w głowie. Typu: dziecko wyszło na spacer z koleżankami, ja po godzinie widzę je uprowadzone przez jakiegoś chama, bite i krzyczące: - Tatusiu, ratuj!, a ja nie mogę…

To taki rodzaj strachu, do którego mężczyźnie wypada się przyznać…

- No tata tak ma. Jest pan tatą, to pan wie.

Czy zaliczył pan jakąś poważną wpadkę na wizji?

- Oj, niejedną… I nie wspominam. Bo to normalny mechanizm wyparcia. Na ogół są to sytuacje, w których zapominamy np. nazwisko gościa, który siedzi obok nas w studiu. I, mamy ją na kartce, ale zapominamy, że możemy do niej sięgnąć. – A z nami w studio jest pan Grzegorz… - i zwykle pan Grzegorz podpowiada.

Bywa też tak, że podczas relacji na żywo wylatuje z dłoni kartka, na której są bardzo ważne dane. Nie pamiętam jednak takiej wpadki, która potem się odbiła szerokim echem. Natomiast, pozostaje w nas przekonanie, że to była jakaś katastrofa. Po obejrzeniu relacji w internecie czy ze „szpiega” okazuje się, że nie było tak źle, ale w głowie pozostaje niesmak, że wydarzyło się coś, co na pewno zdemoluje naszą karierę…

Zdarzyło mi się parokrotnie, gdy jeszcze pracowałem w Bytkowie, gdy nie mieliśmy promptera, że kartki były źle ułożone. Czytałem jakąś zapowiedź, ale szedł inny film. Czytałem następną, też inny film… Czytałem cały dziennik, który nie miał początku i końca i kupy się nie trzymał kompletnie! Gdybym miał cały dzień, to przypomnę sobie tego tyle, że na książkę by starczyło. Każdy dziennikarz ma swoje historie, jak ta, że tory były złe i… koła też były złe.

Napisze pan książkę? Kamil Durczok, choć z nieco innego powodu, napisał. Piszą też inni dziennikarze...

- Tak, bardzo dobrze się stało, że Kamil to zrobił. Pomógł nią wielu ludziom, jednak ja nie mam takich aspiracji. Nie zapominajmy także, dlaczego ją napisał. Ja nie napiszę książki, bo nie mam o czym. Nie mam przekonania, że jestem dziennikarzem, którego życie i kariera kogokolwiek interesuje. Nie będę nikomu głowy zawracał moimi wspomnieniami.

Jest jednak taki fragment mojego życiorysu. Gdybym miał wspominać prawdziwe warszawskie życie… Tego dziennikarskiego światka. Gdybym o tym napisał książkę, to myślę, że mógłbym do ostatnich dni żyć bardzo wygodnie, ale też dużo bym wydał na procesy.

W cyklu "Silesia 2020" rozmawialiśmy już między innymi z:


Dariusz Walerjański| Robert Konieczny | Piotr Uszok | Małgorzata Mańka-Szulik | Ibon Areso Mendiguren | Bolesław Błachuta

MMSilesia: Nasze akcje, relacje i patronaty



Nowy dworzec PKP i tunel pod Katowicami?

Zebraliśmy dla Was wszystkie Fotodeje MM!

Elektrociepłownia pod skrzydłami MMSilesia.pl
od 7 lat
Wideo

echodnia Drugi dzień na planie Ojca Mateusza

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Wróć na slaskie.naszemiasto.pl Nasze Miasto